Po zniknięciu Stamine zostaliśmy bez łowczyni, tak więc sami musieliśmy zdobywać pożywienie. Shade nie potrafił upolować nawet głupiego królika, co niezmiernie mnie śmieszyło. Ja natomiast przynosiłam do Jamy króliki i inne gryzonie. Odwiedzałam wodospad i zabijałam ryby tam żyjące. Tak minęły dwa dni od zaginięcia mojej siostry.
Pewnego ranka, gdy po całonocnym polowaniu wróciłam do Jamy z niczym, zobaczyłam, że rana Shade'a rozrosła się i zaczęła ropieć.
"No tak, zakażenie" - pomyślałam z rozpaczą. Próbowałam sobie przypomnieć, co nauczyłam się o ropnych, pieniących się ranach. Wiedziałam, że muszę obłożyć ją mchem znajdowanym głęboko w lesie podczas księżycowych nocy, był bowiem widoczny tylko w jego świetle. Moje zdruzgotanie stało się jeszcze większe, gdy zobaczyłam, że całe niebo zasłaniają chmury. Z resztą i tak dziś księżyc powinien być w nowiu.
Shade popatrzył na mnie smutno, w jego oczach czaił się ból. Musiałam coś zrobić, nie mogłam tak stać! Byłam na to za słaba, od samego widoku cierpienia innych istot w moich oczach pojawiały się łzy. Dlatego zabijałam moje ofiary od razu, by nie musiały go odczuwać.
- Z-z-zaraz coś znajdę, p-poczekaj... - szepnęłam łamiącym się głosem. Alpha skinął głową, zaciskając zęby. Przeklinając moją wyostrzoną empatię wybiegłam z Jamy, powstrzymując się od płaczu.
Skierowałam się na stoki, szukając mchu mimo całkowitych ciemności. Po półgodzinie łzy zalewały mi oczy, prawie nic nie widziałam. Na horyzoncie zamajaczyła sylwetka niedźwiedzia. No świetnie, zginę tu, Shade też umrze, i to przeze mnie. NIGDY nie wolno chodzić nocą po stokach samemu, każdy szczeniak to wie. W obliczu zagrożenia przypomniałam sobie słowa matki wypowiedziane dawno, dawno temu: "Jeśli nie ma już ratunku, gdy zwątpienie ogarnia twoje serce, nie błagaj o cud. Po prostu użyj swojego daru".
- Taa... - powiedziałam do siebie. Daru. Niby w czym wyostrzony instynkt miałby mi pomóc? Zapachu mchu nie wyczujesz, bo to tak samo, jakbyś wąchał wodę. Niektóre z roślin nie wydają żadnych dźwięków, lecznicze do nich należą. A wzrok... Do tego potrzebny byłby chociażby malutki promyk księżycowego światła.
Niedźwiedź już na pewno mnie wyczuł. Zbliżał się powoli, ociężale. Pogodzona z możliwością śmierci leżałam na trawie z zamkniętymi oczami. Nagle jednak coś mnie oświetliło. Zdumiona podniosłam się. Mój niedoszły zabójca uciekał tam, skąd przyszedł. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Księżyc w pełni uśmiechał się do mnie. Może 20 cm przed moim nosem na trawie rósł srebrzysty mech, ten, którego potrzebowałam. Wiedziałam, że Lunia, bogini nocy, maczała w tym pazury. Zaczęłam ją wysławiać, wyrywając z korzeniami leczniczą roślinę. Gdy miałam jej całe pęki, pomknęłam jak strzała do Jamy.